wtorek, 27 grudnia 2011

Happy New Year

Mineły Święta. Rychło w czas zorientowałam się, że wypadałoby moim czytelnikom złożyć z tej okazji ciepłe życzenia . Ktoś mi to jednak uświadomił J co też czynię  :
Zastanawiałam się nad formą jaką należałoby przybrać w tych okolicznościach. Doszłam do wniosku, że tak naprawdę to te Święta to taki symboliczny dzień związany z naszą wiarą. Ale pytanie czy tylko tego dnia powinniśmy być dla siebie pełni życzliwości, uprzejmości i zrozumienia dla drugiego człowieka? Czy tylko tego dnia powinniśmy życzyć naszym bliskim, przyjaciołom, znajomym , zdrowia, szczęścia i pomyślności? No chyba raczej nie.
Dlatego też przyjmijcie wszyscy razem i każdy z osobna, niezależnie od dnia w jakim to piszę życzenia od Lu- oby każdy dzień w Waszym życiu był Bożym Narodzeniem, a uśmiechy na waszych twarzach były takie jak po noworocznym toaście. Niech każdy dzień niesie Wam radość, miłość i spełnienie. Niech przybywa przyjaciół i ubywa wrogów. Niech zawiść życzliwością jest przeganianiana. Niech ziszczą się marzenia i zrealizują cele….

piątek, 4 listopada 2011

Co gwiazdy mówią o Lu....

„Ta co niesie dobrą gwiazdę. Całe jej życie upływa pod znakiem zrównoważenia dwóch tendencji jej charakteru- lekko cholerycznego temperamentu oraz głębokiej skłonności do poświęcenia i oddania. Byłaby nieszczęśliwa gdyby przepuściła okazję oddania komuś przysługi. Jest bardzo obiektywna. Jeśli ma do spełnienia konkretną misję cechuje ją pewność siebie. Pobudliwość u niej ogromna, stąd jej nerwowość. Ma bardzo dużą zdolność reakcji. Na ogół przedwcześnie dojrzała, zdyscyplinowana, z poczuciem wysokiej etyki zawodowej. Ma intuicję ale nie ufa jej. Cechuje ją syntetyczna inteligencja- szybko zdaje sobie sprawę z całości problemu i dzięki temu stawia czoła trudnym sytuacjom. Na ogół nie flirtuje i nie igra z uczuciami. Ale tylko na ogół. Posiada moralność o wyjątkowej sile. Szuka usprawiedliwienia dla cudzych błędów, jednocześnie sobie niczego nie wybaczając. Całkowicie podporządkowana rozsądkowi. Brak w niej egoizmu. Jest kochająca żoną i matką.
To imię niesie w sobie wielką moc, miłość i ogromne możliwości……”

Gdybym sama napisała to o sobie zabrzmiałoby to jak narcyzm….. gwiazdeczki czasem się mylą, czasem trafiają w dziesiątkę. Jak w życiu. Nic nie jest w stu procentach przewidywalne. Ale imponujące jest to, że mój tatko dał mi takie imię- chociaż nigdy go za to nie pochwaliłam… Powiem tak – Lu taka właśnie chciałaby być…..

 I will be able to love above all discontentment.
 To give even when I am stripped of everything.
 To dry tears even when I am still crying.
 To believe even when I am discredited.

                                                Paulo Coelho

czwartek, 3 listopada 2011

Jak żyć?

Nikt nie wie w jaki sposób powinien przeżyć własne życie
Paulo Coehlo

No właśnie. Wszyscy chyba dążymy do tego żeby przeżyć swoje życie jak najlepiej- to banalny fakt- tylko pytanie co to znaczy „przeżyć życie jak najlepiej”? Jedni dążą do wyidealizowanego świata kreowanego przez serialowe tasiemce,  innym wystarcza żyć z dnia na dzień, bez gnania bez opamiętania za pieniądzem, karierą, dobrobytem… i najdziwniejsze jest to, że pomimo że cel ten sam- to środki zgoła odmienne…  jedni kierują się moralnością, etyką, miłością a inni egoizmem….
Wszyscy  chcą tego samego –być szczęśliwym człowiekiem…. I  wielką  sztuką jest potrafić odnajdywać szczęście w najdrobniejszych szczegółach- w uśmiechu dziecka, w spojrzeniu bliskiej osoby, w dotyku ukochanej czy ukochanego, w tęczy po deszczu, w słońcu o świcie, w kolejnej stronie przeczytanej książki…. sztuką jest docenić to co się ma zanim to coś stanie się przeszłością ….. a my często doceniamy to co ważne kiedy to tracimy…..
Jak zatem żyć? Może po prostu pielęgnować wszystko to co sprawia, że pojawia się uśmiech na naszej twarzy?… może działać na przekór światu ?....może mówić i czynić co nam serce podpowiada bez względu na to z jakimi opiniami się spotkamy?…. Może o to w tym wszystkim chodzi żeby żyć dla siebie i innych tak by z równą siłą czerpać radość z życia co obdarzać tą radością , tych którzy nam w tym życiu towarzyszą?....Może wystarczy tylko tyle?

http://www.youtube.com/watch?v=LggsOM5nT00&ob=av2e

niedziela, 30 października 2011

24 godziny….. 4 piętro …… 7 sekund ….Próba sił….
Chicago… O jeden most za daleko …
Joanna d’ARC  Efekt motyla  Stygmaty Telefon
Zbrodnie umysłu.....
Tożsamość Bourne’a Yeti  Matrix …………..
Życie za życie Yamakasi Cela Instynkt Ewolucja Mission impossible  ?

środa, 26 października 2011

Słońca brak


Nie żebym bladość swoją chciała podkolorować. Energii mi brak. Do wszystkiego. I brak mi zdecydowania… wszystko odkładam z dnia na dzień… a tu dłuuuuga zima przed nami ….wychodzę do pracy-ciemno, wracam z pracy-szaro…. I nastroje wokół jakieś nie takie jakich bym sobie życzyła… czyżby wraz z zimową porą zima w sercach maluczkich nastała?
Ostatnio koleżanka pożyczyła mi do przeczytania książkę pt ” Jak być kobietą i nie zwariować”- taka psychoterapeutyczna opowieść odkrywająca i rozterki i fanaberie nas kobietek. Przyznaję, że tyleż samo znalazłam w tym prawdy o naszych …. i nie naszych …. mężczyznach… ile niestety prawdy o przywarach, które charakterystyczne są dla co drugiej z nas. Na przykład słomiany zapał….. Boże ile razy ja sobie obiecałam, że zacznę systematycznie „coś z sobą robić”….. dwa razy w tygodniu fitness i raz basen…. I jakoś mi się to rzeczywiście od kilku tygodni udaje tylko nie mogę powiedzieć żebym w podskokach wskakiwała w dresik i biegła na fitness…. a z basenu raczej więcej chloru niż pożytku fizycznego przywożę…. bo woda na pływalni za zimna J, bo za dużo ludu na torze a Lu wytrawnym pływakiem raczej nie jest…. bo w ciepełku milej jakoś. Albo na przykład – porządeczek w szafach – jasne… ma się w kobiecej krwi chęci by go utrzymać… i starania też są….. tylko czasem dzionek za krótki, a tyle w końcu mamy do zrobienia ….. a jak się przed snem nie przygotujemy „ciuchowo” do pracy, to rano w popłochu trzeba wytargać z szafy jakiś łach i jeszcze dobrze się w nim czuć… a co jak w połowie cyklu jesteśmy?....gabaryty nieco większe… wtedy tych łachów wyciąganych jest więcej niż jeden… a czas nagli…. i nie ma czasu na układanie tego z powrotem w szafie… i tak każdy dzień wygląda… bynajmniej mój… a potem trzeba to ogarnąć… i nie zwariować…. bo szafa okazuje się za mała… wszystkich szaf w ogóle jest za mało ….a w domu miejsca już nie ma na kolejne…. frustracja, gniew, żale do całego świata tylko nie do samych siebie….. bo najtrudniej jest na świecie siebie samego do pionu postawić… w przeciwieństwie do łatwości jaką postrzegamy oceniając innych prawda?.... No cóż… co mi pozostaje …. znowu sobie coś obiecam… może kiedyś w końcu dotrzymam tych obietnic….

czwartek, 22 września 2011

Polska

Poprzednio zamieściłam artykuł zamieszczony rzekomo w jednej z francuskich gazet…teraz coś ode mnie….
Polska. Kraj w którym co piąty mieszkaniec traci życie bo nie stać go na leczenie, albo nie zdążył wykorzystać terminu wizyty u lekarza-specjalisty, który sobie zrobił jakieś pół roku temu. Kraj, w którym 1/5 narodu sprząta, zmywa, przewija chorych poza granicami kraju, i w którym co trzeci mieszkaniec ma 20 lat – co jest konsekwencją zdania pierwszego. Kraj, który ma dwa razy więcej studentów niż Francja ale i też dwa razy więcej kredytów studenckich, a inżynier zarabia na poziomie sprzątaczki w jednostce budżetowej. Kraj, gdzie człowiek wydaje swoją pensję i nieco cudzej – by przeżyć od pierwszego do ostatniego dnia miesiąca. Kraj, w którym grypa sprawia, że co piąty mieszkaniec musi pożyczyć albo leczyć się cebulą. Kraj, w którym jedni za 1000 zł pensji żyją w piątkę, a inni nie wiedzą co z tym zrobić. Kraj, do którego obcy kapitał pcha się drzwiami i oknami, i nie dla tego, że nie ma biedy, ale dlatego, że Polak wykona tą samą pracę co np. Francuz, tyle że za 5 razy mniejszą pensję. Kraj, w którym ceny na półkach są na poziomie Zachodu, a dochody na koncie na poziomie  III świata. Kraj, w którym cena 10 letniego samochodu równa się trzyletnim zarobkom, a parkingi zawalone są autami, które stanowią zagrożenie dla samych siebie. Kraj, w którym rządzi się dysponując niczym. Kraj, w którym zabiera się jednym, by zamknąć usta drugim.
Cudzoziemiec nie musi tu rezygnować z żadnej logiki. Dopiero tutaj może docenić jak dobrze ma u siebie…
Posted by Picasa

czwartek, 15 września 2011

Jesień...?

Wena mnie opuściła. I smutek ostatnio czasem zalewa… z różnych powodów… zbyt wiele biorę sobie do głowy… zbyt wiele ludzkich niepowodzeń wkładam sobie na barki, nie dźwigając przy tym swoich własnych kłopotów… bo każdy je przecież ma… ja też … ale one pozostaną tylko w mojej głowie….
Porzuciłam na jakiś czas czytanie trudnych tekstów Freya. Jestem w połowie tego monstrum pełnego bólu, cierpienia psychicznego i wulgaryzmów. Dla odmiany sięgnęłam po Mechanizm Serca- baśń dla dorosłych. Na chwilę przeniosę się w inny wymiar …irracjonalny świat…. z chaosu w romantyczną baśń…. to jest mi potrzebne…. być może dzięki temu ominie mnie jesienna chandra…. ”Tej nocy wdrapię się na księżyc, ułożę się na rogaliku jak w hamaku i wcale nie będę musiał zasypiać, żeby śnić…”
Póki co walczę z sobą. Próbuję sobie poukładać w głowie pewne rzeczy, próbuję zrozumieć… a raczej tłumaczyć sobie powody pewnych moich zachowań….. próbuję uporządkować myśli, odzyskać spokój, który ostatnio chyba nieco o mnie zapomniał….. wyrzucam niepotrzebne skrawki pamięci  …. „     Im bardziej powtarzam sobie "niemożliwe", tym mocniej słowo "możliwe" odbija się echem pod czaszką...” …. kiedyś, jeszcze całkiem niedawno myślałam, że nie jest możliwa przyjaźń … dzisiaj wiem, że byłam w błędzie…. to po prostu jedna z wielu rzeczy w życiu, o które trzeba walczyć…  kiedyś myślałam, że nie jest możliwe, żebym mogła stawiać dom- dzisiaj żyję nadzieją, że już wkrótce ujrzę swój mały biały domek wśród brzóz….  wiele rzeczy wydawało mi się niemożliwych… a jednak… życie jest pełne niespodzianek.. i tego kurczowo się trzymajmy…

czwartek, 18 sierpnia 2011


Zagłębiłam się znowu nieco w rozmyślania nad ludzkim życiem czytając książkę Jamesa Freya Milion małych kawałków. To autobiografia autora, który w wieku 13 lat wpadł w alkoholizm, a w wieku lat 23 znalazł się na samym dnie jako niezdolny do samodzielnego życia… niezdolny do życia     wogóle…. alkoholik i narkoman stosujący wszystkiego, co tylko mogłoby sprawić, że przestaje myśleć i czuć…. „Chcę drinka. Chcę pięćdziesiąt drinków. Chcę butelkę najczystszego, najmocniejszego, najbardziej niszczycielskiego najbardziej trującego alkoholu na Ziemi. Chcę pięćdziesiąt butelek. Chce cracku, brudnego i żółtego i wypełnionego formaldehydem. Chcę kopę metamfy w proszku, pięćset kwasów, worek grzybków, tubę kleju większą od ciężarówki, basen benzyn tak duży, żeby się w nim utopić. Chcę czegoś wszystkiego czegokolwiek jakkolwiek ile tylko się da by zapomnieć.”
Powieść budzi mieszane uczucia. Z jednej strony cholernie realistyczne opisy odtruciowych konwulsji, kanałowego leczenia zębów itp. przeżyć autora …. przez chwilę byłam z twarzą przy muszli klozetowej, przez chwilę na fotelu dentystycznym i każdym kawałkiem swojego ciała czułam to co czytałam ….z drugiej zaś niesamowita ilość współczesnych wulgaryzmów, które z taką samą siłą dodają pikanterii i emocji treści jakie czytamy, z jaką wzbudzają odrazę i męczą wrażliwego… jakby nie patrzeć… bo z kategorii delikatnego puchu marnego, czytelnika, jakim Lu się czuje. Czytam i widzę twarze Jamesa, Raya, Warrena, Larryego, Hanka, Leonarda ….. widzę ich życia….. albo raczej ich wegetację…. widzę cierpienie ich bliskich, beznadzieję, bezsilność, strach…. Czytam i widzę, widzę i czytam…. i zastanawiam się kto i kiedy wymyślił to świństwo?… kto i po co je wymyślił?… dlaczego człowiek po to sięga?... dlaczego świadomie unicestwia siebie i cały swój świat? … dlaczego z pełną świadomością pozbywa się radości rzeczywistego odczuwania doznań jakie niesie życie na trzeźwo? …. Póki co jestem na etapie odtruwania Jamesa…. Liczę na to, że z każdą następną stroną zacznę znajdować odpowiedzi na te pytania i łatwiej mi będzie zrozumieć …. łatwiej przerodzić odrazę w litość …. Ciąg dalszy wrażeń z miliona kawałków rozpadającego się człowieka nastąpi….

czwartek, 11 sierpnia 2011

Carpe diem

Wszystko ma gdzieś swój początek… swoje odniesienie… w perfumach, w muzyce, w książce…. czasem podejmujemy decyzje w życiu na podstawie bodźców, których nie zauważamy i nie jesteśmy świadomi, że to właśnie one motywują nas do podejmowania tych a nie innych kroków i skłaniają do wyrażania takich a nie innych opinii…. to one kierują naszym życiem a my jak marionetki dajemy im się zwieść… czasem w kozi róg czasem w ekstrimum szczęścia…. i pewnie niejednokrotnie zadajemy sobie pytanie -czy warto?...a pewnie, że warto… już o tym kiedyś pisałam… z wszystkiego czerpiemy radość życia, wszystko dzieje się po coś… każdy kij ma dwa końce…. tam gdzie orzeł tam i reszka…. gdzie zło, tam i dobro się znajdzie…. gdzie grzech, tam i pokuta…. trzeba tylko włączyć w to nieco swój rozum … bo spontan podparty rozumem świadomą decyzją się staje… a nikt przecież świadomie nie podejmuje w życiu błędnych decyzji… jak już to nieświadomie…. jak rozum uśpiony…..  albo głowa alkoholem spojona …. wtedy to już diabli wiodą prym a nie przeznaczenie…. bo diabli maluczkimi posługiwać się kochają …. a my się diabłom nie dajmy i bądźmy Panami swojego losuJ
http://www.youtube.com/watch?v=zXURDC1nj7s

piątek, 29 lipca 2011

Powrót do sfery rozmyślań- czyli dlaczego mężczyźni kochają zołzy

Co bardziej oczytane kobietki na pewno rozpoznają drugi człon tytułu tego posta. Sherry Argov w książce o tymże tytule poruszyła tyle wątków, które mnie zainteresowały, że kiedy po przeczytaniu kilku stron książki wlazłam do wanny, wieczorną toaletę czyniąc oczywiście, tak się zagłębiłam w swoich rozmyślaniach na ten temat, że nie zauważyłam kiedy spuściłam wodę i wgapiałam się tempo w martwy punkt dając przy tym upust swojej wyobraźni. Powiem krótko....mądra babka z tej Sherry. Oto wnioski, do których doszłam...

Pierwszy klucz do tego by mężczyźni nas kochali..... seksapil..... czyli jak sądzi Sophia Loren-  w pięćdziesięciu procentach to co masz, a w kolejnych pięćdziesięciu procentach to, co ludzie sądzą, że masz....tak na marginesie- ileż szkód przy okazji może poczynić to drugie pięćdziesiąt procent...ach strach się bać..... Zauważyłam .....a miałam kiedy bo kilka wiosen mam za sobą.... że my kobiety robimy na mężczyznach ogromne wrażenie kiedy w towarzystwie otwarcie wygłaszamy swoje zdanie na tematy tzw. wstydliwe. Oj jaka burza w dyskusji się wtedy robi, jak się klei rozmowa, jakie emocje temu towarzyszą .... i pytanie dlaczego?.... bo właśnie wtedy wychodzi z nas ten seksapil, którzy mężczyźni ochoczo wychwytują .... bo to rodzi w ich głowach pytania, budzi wyobraźnię..... i wtedy właśnie rodzi się to drugie 50 procent....a jak do tego jeszcze dojdą walory jakimi obdarzyła nas matka natura....to już pełnia szczęścia... i dreszczyk.... i ciąg w nieznane się rodzi .... i byle nie w kozi róg...
Drugi klucz – elegancja nie polega na włożeniu nowej sukienki.... to dużo szersze pojęcie ....to nie tylko to, co masz na sobie, ale i też to, czym emanujesz na zewnątrz... to nasz zapach, nasze słowa, nasz sposób bycia. Sukienka jest jak wisienka na torcie...zdobi ale nie mówi nic o smaku tortu... jedliście kiedyś takie dziecięce urodzinowe torty ?....są kolorowe na maksa i mają takie bajkowe kształty, ozdóbki, świeczuszki...i są średnie w smaku...więcej w nich masła niż ciasta.... i tak jest z kobietami .... im więcej na kobiecie, tym mniej w niej .... to takie babskie spostrzeżenie...myślę, że słuszne....
Klucz trzeci i ostatni potrzebny do zwycięstwa – stój na własnych nogach...nie na jego portfelu..... Nasza niezależność trzyma w karbach naszych mężczyzn...i budzi podziw u nie naszych...  pozwala mieć i seksapil i nową sukienkę...daje poczucie wartości i argumenty do walki o swoje ...i poczucie bezpieczeństwa oczywiście ....jeśli nam się tylko w główce nie poprzewraca zanadto ....

A na koniec taka mała puenta....zasada atrakcyjności nr 11 wg autorki książki.....gdy jest się o krok od zdobycia czegoś, rodzi się pragnienie, które musi zostać zaspokojone  i ku przestrodze i tak dla kontry dla nieczystych myśli ....zasada atrakcyjności nr 23 .... przed seksem mężczyzna nie myśli jasno, a kobieta tak. Po seksie sytuacja się odwraca. Mężczyzna myśli jasno, a kobieta nie.


Dedykacja ode mnie....tak dla podtrzymania nastroju posta

środa, 20 lipca 2011

Apatia

Zły czas nastał. Czarne chmury nad nami wiszą – dosłownie i w przenośni. Odkąd wróciłam do domu po urlopie same złe rzeczy dzieją się wokół i zaczyna mnie to przerażać…. nawet chyba wpadam w jakiś depresyjny stan….. W ostatnich tygodniach zmarły cztery mniej lub bardziej znane mi osoby, w tym troje młodych, bo niespełna 40 letnich mężczyzn -  i to nie była tragiczna śmierć tylko ciężka, krótka i wyniszczająca choroba – i nie mam ochoty nazywać jej po imieniu. 48-latek, który jeszcze przed paroma tygodniami oferował nam sprzedaż działki i budowę domu zginął tragicznie w wypadku drogowym. Do tego kolejny zawał serca mojej mamy i strach o jej zdrowie. Kiedy zasypiam, lub w ciągu dnia zostaję sama z moimi myślami wpadam w jakieś dziwne pesymistyczne scenariusze myślowe…. próbuję odganiać te myśli ale one wciąż powracają…. nie wiem naprawdę jak sobie z tym poradzić…. jakbym bała się, że to nie koniec…. że jeszcze coś się wydarzy….. boję się i modlę, żeby tak nie było….. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Żyję wolniej, mniej aktywnie, mniej towarzysko. Ciągle pada deszcz. Chyba jestem już tym zmęczona. Brakuje mi dystansu do życia. Przejmuję się każdym przypadkiem tak jakby to mnie samej dotyczyło. A przecież nie dotyczy. Zastanawiam się nad życiem tych, którzy stracili bliskich. Przeżywam ich tragedie. Identyfikuję się z ich cierpieniem. Muszę coś z tym zrobić bo daleko to ja na tym wózku nie zajadę- co najwyżej do neurologa. Pytanie tylko gdzie szukać ujścia dla tych złych emocji?

http://www.youtube.com/watch?v=YSOgc9X737c&feature=related

poniedziałek, 18 lipca 2011

Wszystko co dobre szybko się kończy- czyli do pracy rodacy

Po kilku dniach błogiego lenistwa w spokojnej Ravdzie, w którym to lenistwie towarzyszyli nam Magda i Szymon – bardzo sympatyczna para z rodzimej Wielkopolski, udaliśmy się w drogę powrotną do domu obierając najpierw azymut- PIRIN w południowo-zachodniej Bułgarii. Oboje z Tomusiem jesteśmy zakochani w górach i jak tylko jest okazja to żadnym górom nie przepuścimy. Ogromnej przyjemności dostarcza nam to rozdziawianie gęb na widok okalających nas zewsząd ogromnych masywów….i ta błoga cisza…..i ta niepowtarzalna zieleń, cykady, ptaszki. Cód-miód.
Pirin to taki bułgarski raj. Z jednej strony kilkadziesiąt sięgających ponad 2500 metrów szczytów, z drugiej zaś urodzajne doliny. Z tą częścią Bułgarii wiąże  się wiele ichniejszych legend i mitów i to tam właśnie zlokalizowane są najbardziej powszechne w Bułgarii miejsca pielgrzymek – monumentalny pomnik bułgarskiej kultury i religii prawosławnej-Monastyr Rilski i Monastyr Rożański. Jedna cecha odróżnia te miejsca od naszej Jasnej Góry - całkowity brak komercji, parkingów, targowisk. To miejsca Święte, w których obowiązuje pełna asceza, cisza i szacunek dla Świętości. Na tych miejscach się nie zarabia. Tam po prostu wpada się po to żeby się pomodlić, zapalić świeczkę w intencji, lub złożyć dobrowolną ofiarę. Tam przychodzi się po to żeby podziwiać każdy nawet najdrobniejszy kawałek ściany, czy sufitu zagospodarowany poprzez przepiękne obrazy z życia świętych. To coś co na pewno warto w Bułgarii zobaczyć.

Po górskich wrażeniach udaliśmy się do Serbii i tam znaleźliśmy ostatni nocleg w naszej podróży. Na ostatni etap przypadło nam niespełna 1300 km, które to przemknęliśmy w magicznym tempieJ
Czas urlopu się skończył. Czas wrócić do codzienności, która różne barwy przybiera. Były i wesela, i pogrzeby i choroby…. ale nie w tym rzecz, żeby do tego nawiązywać…..w następnym poście kilka fotek dla zobrazowania turystycznych wątkówJ

czwartek, 7 lipca 2011

Autem po Stambule

Oj nie wiem od czego zacząć. Poprzedni post skończyłam na poniedziałkowym wieczorze. Wtorek i środę spędziliśmy na byczeniu się na plaży i hotelowym basenie. W międzyczasie podjęliśmy decyzję o zmianie planów i postanowiliśmy opuścić Hotel Marieta Palace w czwartek o świcie i udać się do Stambułu ( na kolejne dwa dni zapowiadano w TV kiepską pogodę więc rozsądnie było przeczekać to właśnie w StambuleJ). Wyjeżdżając spodziewaliśmy się atrakcji ale to co na nas czekało w tym mieście całkowicie przeszło nasze oczekiwania.
 Plan był taki – w południe dojechać do miasta, zwiedzić parę miejsc  
i na wieczór zajechać do Polonez- polskiej wsi po azjatyckiej stronie –zwanej przez najstarszych mieszkańców Adampolem. Plan zaczęliśmy realizować od zwiedzania meczetów w części miasta zwanej Sultanahmet. Znajduje się ona w miejscu gdzie spotykają się wody Złotego Rogu, Morza Marmara i Bosforu. Punktami centralnymi tej dzielnicy są Hagia Sophia- przy północnym krańcu dzielnicy  i Błękitny meczet w południowej części. Hagia Sophia to Kościół Mądrości Bożej- majestatyczna budowla w koralowym kolorze. Jedyne miejsce, które zwiedziliśmy w obuwiuJ Ogrom tej budowli, biały i żółty marmur, gigantyczne kolumny z czerwonego egipskiego porfiru  i niezliczone złote mozaiki mieniące się w świetle świec zrobiły na nas ogromne wrażenie. Między sklepieniem sufitowej kopuły a podłogą jest aż  55 metrów wysokości!
Błękitny meczet zawdzięcza swoją nazwę 20 tysiącom turkusowych płytek ceramicznych ozdobionych motywami lilii, róż, tulipanów i goździków. Ogromna kopuła meczetu podtrzymywana jest przez cztery masywne kolumny, a światło wpada przez 260 okien. Między najwyższym punktem kopuły a podłogą jest 43 m wysokości. W pobliżu meczetu znajduje się Mauzoleum  Sułtana Ahmeda, jego żony, trzech synów i innych krewnych. Tam trzeba zdjąć obuwie przed wejściem. To bardzo klimatyczne miejsce.
Pikanterii tym wędrówkom po Sultanahmet dodaje rozbrzmiewający na całą dzielnicę śpiew podczas muzułmańskich obrzędów i ludzie modlący się dosłownie wszędzie- na bazarach, w ciasnych uliczkach, na trawnikach i bezpośrednio w świątyniach. Ciekawe wrażenie robią też kobiety od stóp do głów przyodziane w czarne sutanny i nakrycia głowy- tylko oczy mają odkryte i to naprawdę w niezbędnym do poruszania się minimum. Są one dziwnym kontrastem dla towarzyszących im mężczyzn, niczym nie odbiegających swoim wyglądem od zwykłego europejczyka. Dzieci też wyglądają „po naszemu”J
Sultanahmet wymaga sporo sił w nogach bo naprawdę sporo tam zabytków, których nie można pominąć. Po zwiedzeniu Starego Miasta udaliśmy się mostem Galata na drugą stronę europejskiej części Stambułu, by stamtąd udać się w kierunku Polonez i tam znaleźć nocleg. I tu zaczęły się schody. Wszelkie mapy jakie mieliśmy kończyły się po drugiej stronie mostu bosforskiego a drogi okazały się dla nas nie do rozczytania. Pobłądziliśmy w ciasnych azjatyckich uliczkach, zaczęło się ściemniać a my nie wiedzieliśmy w którym kierunku jechać i na co się kierować żeby dojechać do Polonez. Tamtejszy klimat, zgiełk nocnego życia a nawet wygląd autochtonów przyprawiał nas o dreszcze i wprawiał w niezły stresik. W końcu po 2-3 godzinach błądzenia udało nam się wyjechać na autostradę miejską i z powrotem wrócić do Europy, gdzie około godz.22-ej  znaleźliśmy nocleg w przystępnej cenie ( jak na to miasto) 45 eur/pokój ze śniadaniem. Liczne Hotele w części Sultanahmet zwanej Cankurtaran oferowały dla kontrastu nocleg od 90 euro/pokój. Nasz Sevila Hotel nie był może Hiltonem ale za to zostaliśmy tam bardzo życzliwie przyjęci przez właściciela, który rozładował cały nasz uprzedni stres azjatyckiJ Sympatyczny człowiek pochodzący z Izmiru nad Morzem Egejskim kupił tą kamienicę na spółkę ze swoim kolegą, który rzekomo jest planistą miasta Stambuł. On sam zaś przedstawił się jako architekt. Opowiedział nam o miejscach, które warto zobaczyć i zaproponował rejs wokół Bosforu. Następnego dnia udaliśmy się zatem do części miasta zwanej Eminőnü skąd wypływają liczne promy, łodzie i statki, którymi mieszkańcy przedostają się do pracy na azjatycką stronę, a turyści opływają Bosfor mając przy tym możliwość podziwiania niesamowitej architektury obu stron nadbrzeża. W drodze zaczepił nas jeden z wielu oferujących tego typu atrakcje właścicieli jednostek pływających. Ponieważ pochodził z niemieckiego Koblenz łatwo nam było nawiązać z nim dobry kontakt i posłuchać nieco w drodze do portu o Stambule i mieszkających tam ludziach. Ten człowiek rozwiał też nasze wrażenia z azjatyckiej części i stwierdził, że nic bardziej mylnego jak postrzeganie tej części miasta jako bardziej niebezpiecznej dla turystów. Generalnie twierdził, że ci ludzie po prostu wyglądają nieco inaczej- mają ciemniejszą skórę i długie ciemne włosy, co sprawia, że wydają się bardziej dzicy i wywołuję takie właśnie jak u nas odczucia. W rzeczywistości jednak są przyjaźni i nie stanowią żadnego zagrożenia dla turystów. 
Po kilku minutach wspólnego spaceru dotarliśmy do busa, którym zostaliśmy przewiezieni na czekający na nas już stateczek dwukondygnacyjny, więc bez zastanowienia ruszyliśmy na zewnętrzną „tarasową” część. Ruszyliśmy w dwugodzinny rejs począwszy od Karakőy przez Beyoglu, Taksim, Dolmabahce, Ortakőy,Bosphorus Bridge,  Fatih Sultan Mehmet Bridge i wracając azjatycką stroną przez Űsküdar  i Anadolu Kavagi dotarliśmy z powrotem do Mostu Galata. Podziwialiśmy spokojne osady usytuowane wzdłuż Bosforu a także liczne Pałace i osmańskie rezydencje. Uroku temu rejsowi dodał rozbrzmiewający około południa obrzędowy śpiew muzułmański. Obsługa statku oferowała zimne piwko i inne napoje co okazało się niezbędne podczas 2 godzin przebywania na słońcu. Porobliśmy dziesiątki fotek, ale to raczej i tak nie odda tych wrażeń jakich mogliśmy dostąpić bezpośrednim uczestnictwem w tym rejsie.
Po zejściu ze statku udaliśmy się podziemnym przejściem na plac Eminőnü, nad którym góruje Nowy Meczet – miejsce kazań i modłów muzułmańskich, do którego mężczyźni wchodzili po uprzednim umyciu stóp, twarzy i rąk w licznie otaczających meczet specjalnie do tego przeznaczonych ujęciach wody. W meczecie dominowali siedzący po turecku mężczyźni z uwagą słuchający jakiegoś kazania rozbrzmiewającego w świątyni.
Kolejne nasze kroki skierowaliśmy w kierunku Grand Bazar, który jest niebywałym wyzwaniem i sprawdzianem asertywności . Na 66 wąskich uliczkach mieści się ponad 4 tysiące sklepów, w których  można wydać naprawdę majątek. Sklepiki to jednak nie wszystko. Grand Bazar to także liczne banki, restauracje, kawiarnie, meczety, hamman a nawet giełda. To największe na świecie zadaszone targowisko- najwięcej tam złota, srebra, skór i typowo tureckich bibelotów. Mnóstwo handlarzy kojarzy polski język- kiedy słyszą, że ktoś jest z Polski mówią „dzień dobry” a jak nie chcesz nic kupić to usłyszysz nawet „cholera jasna”. No i trzeba się targować, ale tylko wtedy kiedy naprawdę jest się czymś zainteresowanym.  Ja miałam w zamiarze kupno skórzanej torebki o niepowtarzalnym w Polsce wzorze a Tomuś marzył o skórzanej kurtce. Zamiary zakupowe zrealizowaliśmy. Mieliśmy okazję porozmawiać z producentem skór , który robi liczne biznesy z Polską-głównie z Wrocławiem. Ugościł nas w swoim sklepie gorącą pyszną jabłkową herbatką i dał dobry rabat na kurtkęJ
Po zakupach udaliśmy się do autka i udaliśmy w drogę powrotną do Bułgarii by tam spędzić kolejnych 5 dni w spokojnej Ravdzie.


wtorek, 28 czerwca 2011

Sezon raczka rozpoczęty

Po opuszczeniu Sibiu udaliśmy się drogą 7c w kierunku Curtea de Arges i dalej na wybrzeże. Kraina Drakuli nie była dla nas zbyt gościnna. Czarne chmury zawisły nad nami, deszcz i zimno zatrzymały w samochodzie i nie pozwoliły podziwiać widoków tej malowniczej trasy tak jak tego oczekiwaliśmy.
Niedzielny dzień nie zapowiadał się również zbyt ciekawie pogodowo. Niebo spowite było ciemnymi chmurzyskami, przez które od czasu do czasu przebijało się słoneczko. Postanowiliśmy zatem wykorzystać dzionek w nieco inny sposób niż plażowanie- zrobiliśmy sobie mały rekonesans lokalnych plaż  i wycieczkę do Słonecznego Brzegu. To miasto aż kipi od tłumów turystów, głośnej muzyki, niezliczonych hoteli, restauracji, butików i straganów z wszelkiej maści bibelotami. Nie można też pominąć położonego przy Sunny Beach centrum rozrywki, w którym można zmierzyć się z własnymi słabościami np. poprzez wystrzelenie niczym z procy w kierunku nieba w takiej oświetlonej siatkowanej kapsule, która notabene jeszcze okręca się wokół własnej osi. Tam to się ludziska dopiero wydzierali ze strachu. Ja popatrzyłam na to tylko z dołu i już mi się w głowie zakręciło (moja przepuklina szyjna na pewno by tego nie zniosłaJ). Fascynująca jest ilość i wygląd hoteli na całym czarnomorskim wybrzeżu. Niezliczone formy architektoniczne, cudne kolorowe oświetlenia, wołające „wykąp się” baseny i liczne palmy zachęcają nawet najbardziej wybrednych turystów.
Wieczór spędziliśmy na tzw.bowlingu czyli na kręglach w Marieta Palace Relax Center.:)  Tomuś oczywiście okazał się lepszy w te kulki. Moje jakoś ciągnęły na boki i nie mogę powiedzieć, że robiłam furorę. Ale zamierzam się w niedługim czasie zrewanżować- i Tomusiowi i kręglomJ
Kiedy wróciliśmy około północy do pokoju, ku naszej uciesze ujrzeliśmy gwiazdy na niebie- a te zwiastują dobrą pogodę. No i poniedziałek rzeczywiście przywitał nas bezchmurnym niebem i słoneczkiem od świtu. Po śniadanku czas zatem był się spakować i udać na tutejsze plaże, lekko zarumienić swoje blade ciała. Tak nam na tym zarumienianiu zeszło 6 godzin. Po powrocie do hotelu naszła nas ochota na hotelowe jaccuzi na dachu więc słoneczka ciąg dalszy nastąpił. No i chyba z leciutka przesadą jak na jeden dzieńJ
Dzień zwieńczyliśmy spacerem do klimatycznego Starego Nesseberu, gdzie wpałaszowaliśmy pyszną kolacyjkę na tarasie nadbrzeżnej restauracji- owczarska salat, kavarma i czosnkowe ziemniaczki a do tego zimniutki Tuborg z kufla. Było nam tam tym bardziej miło, bo obsługa strasznie się starała mówić choćby pojedyncze polskie słówka-co czyniło tych ludzi jeszcze bardziej sympatycznymi.Stary Nesseber to zdecydowanie  najpiękniejsze miejsce w tej części wybrzeża- ma niepowtarzalny klimat, atmosferę, architekturę. Każda uliczka ma swoją duszę, każdy stragan przyciąga portfel- ile tu srebra, bułgarskiej sztuki (ręcznie malowane misy, wazy, wazony, obrazy) , skór i innych cudowności to się w głowie nie mieści. Nic tylko płacić i braćJ Te sprawy zostawiamy jednak na ostatni dzień pobytu w Bułgarii ale za bardzo nie poszalejemy bo trzeba mamonę na wielki turecki bazar trzymać. Nie pohandlować w tym miejscu to przecież potwarz dla tutejszych kupców. A Lu jak najbardziej była, jest i będzie zaJ……za shoppingiem oczywiścieJ
Jutro wtorek. Prognozy pogody nie są najlepsze ale dzisiaj się nie sprawdziły więc może i jutro niebo sprawi psikusa meteorologom…

niedziela, 26 czerwca 2011

Dzień drugi- Rumunia

Dzionek drugi nieco dłuższy się zapowiadał z racji kilometrów do przejechania ale też i z racji jakości dróg jakie nas czekały w Rumunii. I bynajmniej nie w tym rzecz, że dziury jakieś w nawierzchni, tudzież szuter miał nas zaskoczyć, ale serpentyny górskie i piękne widoki nie pozwalały się zbytnio rozpędzić.  Naszym drogom do stanu dróg w Rumunii jeszcze daleko.
Słowację przemknęliśmy w oka mgnieniu, Węgry nas zmuliły swoim szarym krajobrazem a Rumunia nieco zatrzymała bo la POLITIA stała co parę kilometrów a sankcje za wykroczenia drogowe tutaj mają nie małe. Do tego jeszcze oberwanie chmury i pioruny z nieba przez jakieś 30 km trasy. Parę ciężarówek leżało też na poboczach, co skutkowało kilkoma korkami na trasie i ruchem wahadłowym.
Karpaty jednak wynagradzają takie niedogodności. Ostatni raz byliśmy w tych stronach 3 lata temu. Wtedy wydawało nam się to wszystko takie egzotyczne i dzikie. Na samą myśl o wjeździe do Rumunii myśleliśmy, że trzeba pilnować dobytku jak będziemy się zatrzymywać i uważać na portfele. Dzisiaj wiemy już że to było niemądre. Rumunia niczym nie odbiega od Polski. Pewnie- jest tu postkomunistyczna architektura, która czyni rumuńskie miasta mało atrakcyjnymi wizualnie- szarości i beton. Ale za to wioski i małe miasteczka w górach potrafią zadziwić. Trudno na piśmie oddac klimat szeregowo budowanych domków we wszystkich kolorach tęczy, przed którymi na ławeczkach siedzi starszyzna. To trzeba po prostu zobaczyć.
Jest godzina 22-ga. Jesteśmy już w Villi Santa Maria**** w Sibiu. Przemiła obsługa hotelowa władająca językiem niemieckim, przestronny ładny pokój z wygodnym łóżkiem, TV sat i nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Zamierzamy się dobrze wyspać i jutro po śniadanku o 8 rano mknąć dalej. Mamy jakieś 680 km do celu jakim jest hotel  Marieta Palace w Nesseber w Bułgarii, ale po drodze jeszcze zaliczymy trochę atrakcji- o czym niewątpliwie wspomnę w następnym poście.:)

piątek, 24 czerwca 2011

Dzień pierwszy- kierunek Bułgaria

Dzień 1
Eskapady 2011 czas się zaczął. Kierunek- Nesseber w Bułgarii ( 9 dni)+ Stambuł (3 dni)+ podróż w dwie strony (5 dłuuugich dzionków).
Wyjechaliśmy po obiedzie u mamusi około godz. 14:30, dnia Bożo-Cielskiego. Podróż do pierwszego punktu docelowego szła nam jak po maśle. Przez zwykle zakorkowana Łódź przemknęliśmy w pół godzinki ….. na trasie żadnych korków….ruch płynny, u Tomusia na tarczy ca 140-160 km/godz. W tenże sposób o godz. 21-ej byliśmy już w punkcie docelowym nr 1- Murzasichle, w domu Pani Marii, u której spędzamy co roku zimowe wakacje.
Mamy za sobą jakieś 650 km z niespełna dwóch tysiączków.  Oczywiście parę ostrzejszych wymian zdań za sobą też mamy- a jakże….ciocia Lu strasznie niecierpliwa się robi i jak to określił mężuś szanowny - zgryźliwa. Jak ja nie lubię czegoś dwa razy powtarzać….jak ja nie lubię jak mnie ktoś o coś pyta jednego dnia a następnego pyta o to samo….to jest ta moja zgryźliwość, która choćbym nie wiem jak się starała, nie da się utrzymac na uwięzi….to jest dla mnie dowód na to, że mój szanowny rozmówca po prostu nie słucha co ja do niego powiadam
Jest Piątek. 7:30 …. Jedni lepiej, drudzy nieco gorzej wyspani zaraz lecimy na pyszne śniadanko w stołówce hotelowej. Mamy w zamiarze parę kanapeczek zrobić na podróż bo żołądek cioci Lu średnio trawi nie nasze potrawy- tym bardziej w podróży. Po śniadanku obieramy azymut Sibiu ( Romania), do którego mamy jakieś 750 km. Tam też poszukamy noclegu, by na drugi dzień rano wyruszyć sladem Księciunia Drakuli w Transfogarskie cuda natury….aż mnie dreszczyk przeszedł na samą myśl o tym wkłuwaniu się w szyję tymi książęcymi kłami….brrr……
Ciąg dalszy wrażeń z wakacji 2011 nastąpi