czwartek, 26 maja 2011

Włosów siwych przyczyna-czyli budowlane wyzwania

Chcesz kupić działkę budowlaną?-kup sobie farbę do włosów bo na pewno się przyda. Boże! Człowiek chce zrobić jakiś mały kroczek naprzód w życiu i dać podwaliny pod realizację marzeń o małym, białym domku w brzózkach a tu urzędnicze schody, paragrafy i znaki zapytania niczym stado os atakują biedny umysł człowieczy i za cholerę nie da się tego uniknąć. No przecież- płać i dysponuj…..tylko pytanie czy ten grill w przyszłości nie będzie czasem za drogi…bo majątek pewnie-przyrasta…tylko o kawałek łąki czy o budowlaną parcelę?….i tu jest cały pies pogrzebany….bo czarno na białym napisane urzędnicze, prawne wywody nie są takie oczywiste jak kto inny chwyci je w rękę niż ten, który je napisał. To że jest decyzja, dzisiaj nie koniecznie oznacza, że decyzja następna też będzie….to, że jest dostęp do drogi przez tzw. służebność niekoniecznie oznacza, że on jest-bo na drodze drzewka rosną, które trzeba usunąć a ich właściciel nie ma takiego zamiaru…bo żal mu ich…albo zarobić chce…..i co teraz?....kupić działeczkę z drzewkami na drodze?...no przecież nie można bo na hulajnodze między iglakami materiałów budowlanych przecież nie da się dowieźć…i co?....właściciel działkę chce sprzedać, bo mu kasa potrzebna, a sprawe usunięcia drzew załatwi…tylko pytanie kiedy?.....bo Lu zna sprawy błache, które mimo wszelkich przesłanek po naście lat w naszych sądach się toczą…..i za cholerę nie wiadomo jak wyjść z tego impasu….bo albo my będziemy upierdliwi do końca i wywalczymy co chcemy….albo Pan działkę sprzeda jeleniowi, który nie będzie wnikał w parę drzewek na drodze dojazdowej…..papiery w porządku, chęci po obu stronach, działka pikna a tu taaaaakie schody….no cóż…..to tylko preludium do batalii o przetrwanie w następnych latach…..a Lu waleczna jest i do końca walczyć będzie….póki ostatni siwy włos z główki nie spadnie…..bo brzózki już są……tylko domek trzeba postawić………..a to przecież pikuśJ

wtorek, 17 maja 2011

Szkolne wspominki

Venke kochana...ale mnie teleportowałaś w przeszłość tym swoim postem o podstawówce....spróbuję pójść twoim śladem ....

Urodziłam się jako drugie dziecko moich rodziców, bo moja mama była atrakcyjną kobietą i nie dało się taty utrzymać na uwięzi...tak to widzę patrząc na zdjęcia z jej lat młodości.....nie pojmuję imienia jakie mi dali....do dzisiaj nie mogę się z nim pogodzić...a żeby było weselej tatuś dał mi na drugie Bożena...czyli jakby nie patrzeć od dziecka skrzywdzona byłamJ No bo czy Lucyna-Bożena brzmi słodko?...jak na takiego bobaska?

Kiedy szłam do zerówki już umiałam czytać. Tatko mnie uczył. Pisanie też już trybiłam....charakter pisania jak się potem okazało- iście mamusiny.......wyręczałam ją z pisania zwolnień i usprawiedliwień .....nie pamiętam czy za jej zgodąJ

Pamiętam sklepik szkolny, w którym kupowałam łakocie za podebrane z sakiewki mamy blaszaki....że też ona nigdy się nie kapnęła.....Pamiętam zimy na szkolnym boisku i lodowicho, na którym spędzałam całe dnie i wieczory.....a piruety były niezłe...wprawę miałam.....Pamiętam Justynę, z którą się biłam ale nie pamiętam o co...Wojtka, który zginął na komarku.......i Mundka, który potrafił przerzucić blok palantówką......

Pamiętam kompleksy, bo kiedy moje koleżanki z klasy nosiły miseczkę C ja nie miałam nawet jeszcze okresu.....pamiętam srebrne sofixy, kupione przez mamę w sklepie na Bydgoskiej, które raczej średnio wypadały w towarzystwie czerwonych skórzanych botków z importu w jakich chodziła koleżanka Iza.....pamiętam niebieściutkie piramidy Malwiny z wyszytymi czerwonymi ustami na pośladku...oj jaka ja byłam szczęśliwa jak mi je mama kupiła.....i różową zimową kurtałkę, która tak się świniła, że prałam ją non stop i suszyłam nad gazem w kuchni aż w końcu spaliłam rękawy...

Pamiętam sportowe zgrupowania, trzydniowe wyjazdy na turnieje, obozy w Kopernicy.....pamiętam, że po meczach prysznice brałam w innej grupie niż laski z miseczką C....w biegu na 60 m miałam 9,4...nie byłam szybka chyba..........w skoku w dal też raczej średnio było.......na boisku w ręczną grałam w drugim składzie........a i dresy mamuśka musiała wszywać bo nie było dla takich bezbiustnych chuderlaków jak ja odpowiednich rozmiarów.........a dzisiaj 70 kilo i nie chce być mniej.......kto by pomyślał.............wszystko przez prolaktynę.............tak to widzęJ


Były super wyniki w nauce, czerwone paski,  list pochwalny dla rodziców na koniec podstawówki......Było liceum z wysoką średnią, tytuł studentki roku, stypendia naukowe przez 5 lat studiów....i żadnych ambicji.....żadnych wyższych celów.............żadnych osiągnięć.........minimalizm.....cholerny minimalizm i brak odwagi by przebić się przez tłumy............nauczyć się, nauczyć innych, zdać, mieć satysfakcję i zapomnieć.....

Nie pamiętam łez rozstania, nie pamiętam żalu, nie spełnionych obietnic podtrzymywania kontaktu......

Wysiadłam z pociągu, który zmierzał donikąd

Za długie te przerwy mam w pisaniu...wiem o tym....i bardzo nad tym ubolewam, chociaż tak naprawdę nie wiem czy ktoś to czyta....
Macie czasami wrażenie, że gonicie w życiu za czymś, co wydaje się nie mieć głębszego sensu? Ja kiedyś uczepiłam się jednej myśli i wmawiałam sobie, że rzeczy są takimi jakimi  chcę je widzieć a okazuje się, że tak nie jest i potrzebowałam na to kilku lat żeby to wreszcie zrozumieć. I wiecie co?...nie odczuwam straty, bo niczego nie straciłam… odczuwam za to ulgę, bo pozbywam się rozczarowań.  No bo jeśli czegoś nie ma,  albo jest tylko w naszej wyobraźni, albo też nie jest to warte naszego zaangażowania, to z zasady nie możemy niczego innego się spodziewać jak tylko rozczarowań. I tak było ze mną. Budowałam sobie przez lata w swojej głowie marzenia o szczerych prostych relacjach typu człowiek-człowiekowi…. o relacjach wzajemności…. życzliwości itp. patosów. Od kilku dni patrzę na życie zgoła odmiennie. Doszłam do wniosku, że liczy się tylko tu i teraz..... liczę się tylko ja i moja rodzina….. nie szukam już niczego głębszego w stosunkach z ludźmi….. życie pokazuje, że czasem trzeba sobie zrobić taki mały rachunek sumienia, przewartościować pewne sprawy, analizować, oceniać i wyciągać wnioski…. a jaka potem ulga następuje w serduchu....naprawdę polecam…..:)
……Pielęgnuj swoje marzenia. Trzymaj się swoich ideałów. Wielkie biografie powstają z ruchu do przodu, a nie z oglądania się do tyłu…. To słowa Paulo Coehlo.....i jeszcze jedno.........
Ludzie zawsze myślą na odwrót: spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli...


I niech to będzie życiowe motto dla mnie i dla tych, którzy czytają moje wypociny.....myślę, że zrozumienie tego dużo może ułatwić....wystarczy tylko chcieć....a ja baaardzo chcę...oj baaardzo:)

czwartek, 5 maja 2011

Majówka

Wszelkie odcienie zieleni, błękit nieba, szum drzew, śpiew ptaków, rwący nurt górskich potoków… oto co oderwało mnie od rzeczywistości na dobrych kilka dni… Po wielkanocnym dwudniowym tańcowaniu na weselichu naszych sąsiadów spakowaliśmy manatki i heja na górskie wyzwania….spalać kalorie, krzewić tężyznę fizyczną i co najważniejsze….poodddychać. Wypad w  Beskid Żywiecki był jedną z lepszych decyzji jakie udało nam się w ostatnim czasie podjąć. I przyznaję-wyzwań było sporo, szczególnie dla mojego schorowanego kręgosłupa i upierdliwej ostatnio przepukliny szyjnej, która mocno dawała mi się we znaki po cudownie odprężającym ale nieco fizycznie tyrającym moje niemłode już kości, kilkugodzinnym marszu „w górę” – jakby nie patrzeć….trzykrotnie w ciągu tygodnia na dobrych 1200 metrów npmJ Bilans- okiełznana Barania Góra, Wielka Racza i słowackie DIERY ( niestety częściowo tylko bo czasu nie mieliśmy wystarczająco dużo….ale co się odwlecze to nie uciecze). Styrane wyziewami  lokalnego truciciela (notabene organizacji odzysku, mającej z założenia oczyszczać a nie truć środowisko) płuca, miały szansę nieco się zregenerować podczas spacerów po czeskich  jaskiniach Sloupsko-Sosuvskich, gdzie można było pooddychać niczym nie zmąconym czystym powietrzem i ukoić zmysły słuchając krótkiej prezentacji muzycznej z wykorzystaniem walorów akustycznych jednej z komór jaskini. Nie mniejsze wrażenia zrobiła na nas przepaść Macocha, która powstała w wyniku zawalenia się stropu jaskini. Przez dno tej przepaści przepływa rzeczka Punkva, po której mogliśmy przepłynąć na swego rodzaju tratwach…..trzeba było nieco balansować ciałkiem żeby nie dostać skałą w łepetynę lub w inną część ciałaJ  Powrócę na chwilę do Baraniej Góry. Ta to dopiero dała nam mocno w kość…a że była pierwsza do zdobycia w tej eskapadzie to konsekwencje jej zdobywania ciągnęły się za nami do samego końca. Miało być lajtowo-zacząć w Kamesznicy, w trzy godzinki wdrapać się na górkę i w równym czasie zejść w dół nieco innym szlakiem kończącym się w Węgierskiej Górce. Przemarsz trwał 9 godzin! …trzykrotnie chyba wracaliśmy w poszukiwaniu kontynuacji szlaku do zejścia. Wycinka drzew, jak się okazało, objęła i te drzewa, na których oznaczono szlak, którym rozpoczęliśmy zejście.... Boże….jak mnie nogi bolały po 7 godzinie…..czułam każdą żyłkę, każde ścięgno, każdy palec u stóp, każdą chrząstkę w kolanach….masakra….a kiedy już zeszliśmy o zmierzchu z tego baraniego potwora do celu nikt o niczym innym już nie marzył jak o kąpieli i przyjęciu pozycji poziomej… i nie słychać było narzekań….ani braku humorów też nie widziałam….tacy z nas zdobywcy:)

Wielka Racza z kolei w połowie drogi poczęstowała nas deszczykiem,a na szczycie ulewnym deszczem okraszonym nieco gradem wielkości grochu i nieco hałaśliwymi piorunkami z nieba. No i trzeba było schronić się w przepełnionym śmiałkami takimi jak my, schronisku PTTK. Ten dzień zapewne miejscowy bar odnotował jako dzień biznesu bo żarło, browary, kawki i herbatki schodziły w dobre dwie godziny jak ciepłe bułeczki. Oj ile we mnie było podziwu dla trzech Panów, którzy wjechali w tych warunkach na szczyt rowerkami górskimi….i dla dwóch starszych Pań, które po spitej kawce ruszyły z werwą w dół i to nieco dłuższym szlakiem aniżeli ten którym wdrapały się na górę….i dla nas samych, bo mimo straszliwych zakwasów  po baranim potworze nadal mieliśmy chęci zdobywać kolejne kilometry.
Słowackie Diery były nie lada wyzwaniem z racji drabinek, schodków, łańcuchów i stalowych lin po których trzeba była wdrapywać się na wyższe partie skał wzdłuż spływającego z nich potoku. Śliskie, ostre kamienie nie ułatwiały nam sprawy…zwłaszcza po wcześniejszych doświadczeniach z Baranią Górą i Wielką Raczą….wrażenia jednak pchały nas w górę i dały siłę zejść w dół….
No cóż....wszystko co dobre szybko się kończy i czas wrócić do codzienności....ale dobrze, że jest do czego wracać... i jakby nie patrzeć....wakacje tuż tuż....a plany na wakacje już są....i owszem....:)